Powrót syna marnotrawnego
Dziewczęta szykują pościel, najbielszą
i najcieńszą, obłóczki z koronką i haftem,
poduszki rozbuchane. Bucharskie dywany
kładą tam, gdzie być może stąpnie stopa,
przecierają zastawę, piętrzą piramidy
z winogron, brzoskwiń i daktyli.
Bracia, najpierw niechętni, dają się przekonać,
znoszą grube polana i drobne gałązki,
pokrzykują na służbę, przestawiają sprzęty,
czyszczą paznokcie kiedy nikt nie widzi.
Cóż dopiero matka - miota się po kuchni
oszalała ze szczęścia, jedną ręką
odgarnia z czoła ciemny, mokry kosmyk,
drugą przestawia gamek, łzy kapią do sosu
i wniebogłosy pachnie podsmażony czosnek.
Ojca nie widać jeszcze, na pastwisku
lustruje swoje stada, próbując wypatrzyć
najtłustszego barana, który ufnie
pójdzie na rzeź. I oto rozpaczliwy glos
oznajmia, że się właśnie dokonuje
krwawy rytuał, może buchnąć ogień.
Sprawca zamieszania ukrył się w komorze
rwąc włosy z głowy. Gdyby tylko wiedział!
Przecież przyszedł pokajać się, paść do nóg,
wyznać błędy, odcierpieć, pokutować.
a teraz wszystko na nic. Łatwiej będzie
przejść wielbłądowi pzez igielne ucho,
niż jemu dalej żyć z brzemieniem winy,
z tą chmarą grzechów i głupot, za którą
nie dostał nawet w pysk.
Ale jak zepsuć wszystkim tak dobrą zabawę,
tak udane przyjęcie? Tego właśnie
nikt by mu nie darował. Trzeba wstać,
obmyć się z kurzu, przebrać w nowe szaty
i udawać, że wszystko jest w porządku.
Tak więc syn marnotrawny znowu wstępuje w krąg,
sam ze swoim ciężarem, całowany,
poklepywany i obejmowany, sam
wśród radosnych okrzyków i nieśmiałych pytań
nie na temat, wśrod wujów i kuzynów
i krążących pucharów, coraz bardziej sam,
wbija zęby w błyszczący, martwy udziec.