Martwa natura ze starym małżeństwem

Sztuka życia

Nie pamiętam już, w którym miejscu trzeba skręcić
z autostrady, w objęcia ochrowych pagórków,
potem dziurawa droga między polami pistacji
i wreszcie, tutaj pamięć się nie waha,
Amaliapolis, z pięćdziesiąt białych domków
zbiegających do wody ze stromego zbocza.
Jak to się stało, że tego wieczoru,
cały świat postanowił nie zjawić się tutaj,
wyznaczył nam spotkanie z morzem bez dozoru,
bez tłumów wielbicieli, od których się nie da
uciec, tak jak przed słońcem, pod figowe drzewo?
Wiatr pachnie cząbrem, krzyk pierzastej floty
żegluje przez przytulną nieskończoność nieba.

Gdzie nas nie było wczoraj i nie będzie jutro,
wsłuchujemy się w przypływ. Gdyby spadła gwiazda,
nie mielibyśmy dla niej żadnego posłania,
bardziej niż nam przydałaby się Grekom,
na kamiennych tarasach pijących retsinę.
Wiemy przez szeleszczącą jak cykada chwilę,
że nie będzie już lepiej, choć może nie gorzej
i zgadzamy się na to, przybijając pieczęć
stopą na mokrym piasku, pośród wodorostów,
meduz, muszelek, szczątków zatopionych łodzi.